"Schmidt" jak dla mnie świetnie kwalifikuje się w kategorię komediodramatu. Chwilami bawi, po czym nagle, wskutek jakiejś sceny pojawia się spory smutek i - przynajmniej w moim przypadku - identyfikacja z głównym bohaterem. W ogóle sam Schmidt - rola odegrana przez Nicholsona rzecz jasna wzorowo, coś fenomenalnego - to postać mocno niejednoznaczna. Z jednej strony chwilami potrafiłem odkryć w nim samego siebie, poczuć to, co on czuje, zrozumieć wszystkie jego lęki i zachowania; z drugiej niektóre sytuacje powodują, że zaczyna dostrzegać się, dlaczego Schmidt jest przez niektórych odbierany w taki sposób, dlaczego głęboko w środku jest tak bardzo nieszczęśliwy.
"Schmidt" to również doskonałe dzieło o zakładaniu przez nas na co dzień masek z wyraźnym zarysem uśmiechu, pod którymi jednak znajduje się nasza prawdziwa twarz, na której tak często gości smutek. To także lekcja o docenianiu tego, co mamy, do czego przyzwyczailiśmy się tak mocno, że już tego nie zauważamy. Schmidt dopiero po utracie żony uświadomił sobie, jak bardzo to, że irytowała go w przeróżnych, błahych sytuacjach życiowych było nieistotne w porównaniu z tym, co czyniła dla niego każdego dnia.
Strach przed starością, na którą z jednej strony z utęsknieniem czekam, a z drugiej mocno się jej boję, wzrósł jeszcze bardziej:)
PS Doskonała ścieżka dźwiękowa.